To była jakaś cieniutka książeczka Osho o kundalini. Tytułu nie pamiętam. Wypożyczyłam ją w bibliotece na Komorowskiego (w Krakowie). Chciałam się z niej dowiedzieć co właściwie się ze mną dzieje, dlaczego i po co. Nie znalazłam w niej odpowiedzi na żadne z moich pytań, a jedynym fragmentem, na który zwróciłam uwagę był ten, że jeśli pod wpływem uwolnionych w ciele energii popękają żyły to okay, więc niech sobie pękają. “Acha, czyli dla porypanych”, stwierdziłam i zwróciłam książkę nie doczytawszy do końca. W jakimś innym źródle natrafiłam na zdanie, że raz wzbudzone energie nigdy się nie cofają, więc byłam przekonana, że już po mnie, i że padnę trupem nie dowiedziawszy się po co mi to i dlaczego mnie dopadło.
Jednak byłam w szczególny sposób spokojna i w głębi siebie wiedziałam, że jestem w tym doświadczeniu całkowicie bezpieczna. Słuchałam więc głosu tej głębi, a umysł, jako bohater drugiego planu lubił nadawać temu nazwy i klasyfikować.
Jedyne co mogłam robić, to ufać.
I ufam do dziś, bo rozumieć to ja tego nijak nie potrafię.
Na dziś wiem tyle, że siebie nie można ominąć,
że jest się na siebie skazanym,
że przeznaczenie jest nieuniknione i upomni się o siebie,
da coś lub coś zabierze,
złamie nogę,
poparzy,
ale na pewno znajdzie sposób, żeby się wypełnić,
tak, jak rzeki, które zawsze znajdują drogę do morza.